Pstrągowe porażki i światełko w tunelu
Kilka rzutów woblerem na
początek. Ciężko go dobrze zaprezentować i łatwo tu o zaczep.
Zakładam jeden z moich przegubowych jigów z zonkerem. Pięknie to
faluje w wodzie. Rzucam kilkanaście razy na początek wlewu i
pozwalam mu spływać z prądem kontrolując jedynie napięcie żyłki.
Próbuję różnych głębokości prowadzenia. W pewnej chwili
wyraźne zatrzymanie. Zacinam odruchowo i widzę jak wielki pstrąg
spływa w dół rzeki. Hamulec zaczyna grać. Ryba schodzi poniżej
suchych gałęzi krzaka. Jeśli się tam zapląta to pozamiatane.
Seba widząc co się dzieje rusza w moją stronę. Przykręcam
hamulec i siłowo próbuję rybę podciągnąć bliżej siebie by
minąć krzak. Niestety po drodze żyłka się gdzieś blokuje w
gałęziach. Sytuacja patowa, ja nie mogę pstraga podciągnąć
bliżej, ryba na krótkim dyszlu szamocze się przy gałęziach. Jest
wielki, lekko 55+. Gdyby udało się go wyjąć to jak nic nowa
życiówka. Niestety...spina się, a jig wyskakuje z gałęzi.
Później na spokojnie marnie oceniam swoje szanse w starciu z
pstrągiem w takich warunkach. Pomógł by dłuższy i mocniejszy kij
oraz podbierak z długą rączką. Jedną porażkę mogłem przyjąć,
druga już mnie mocno podłamała choć wiem, że tu zrobiłem raczej
wszystko jak trzeba. Idziemy jeszcze ze 300 m w górę ale schodzący
w dół wędkarz studzi nasz zapał. Nie będziemy po nim poprawiać.
Powrót do auta i przejazd na wcześniej zaplanowany odcinek
rezerwowy. Schodzimy sobie nieco w dół i łowimy w górę rzeki
wracając do auta. Wchodzę w swoją dziurę pod gałęziami. Stan
wody pozwala spokojnie stać w wodzie przy leżącym pniu. Ciężko
się rzuca z wiszącymi nad głową gałęziami, ale tu zawsze jest
szansa na kontakt z dyżurnym kropkiem. Na agrafce 6,5 cm Dorado
Stick. Zaczynam od rzutów w górę stopniowo przesuwając cel w dół
rzeki. Po jednym z kolejnych rzutów pod drugi brzeg jak tylko wobler
wystartował uderzenie. Przez kilka sekund mam rybę na kiju ale
niestety i ta się spina nawet nie pozwalając się zobaczyć. Wymiar
raczej miał. Seba w tym czasie wyjmuje z jednego miejsca dwa miarowe
pstrągi. Powoli zbliżamy się do parkingu. Ostatnie miejsce. W
poprzednich latach dało mi dwa pstrągi pod 40. Rzucam daleko w górę
pod drugi brzeg i prowadzę skosem do siebie. Jeden z kolejnych
rzutów i strzał. Ryba już z tych waleczniejszych ale daje się
podholować pod brzeg. Na oko +/- 40. Mam go ok 4 m od siebie. Zapięty
dobrze. Choć taki na osłodę tego pełnego emocji dnia... Sięgam
po podbierak o te 2-3 sek za wcześnie. Chwila luzu przez tę
nonszalancję i rybka oczywiście się spina i odpływa do swojej
kryjówki...
Przy pierwszej i
ostatniej rybie zrobiłem ewidentne błędy. Dodatkowo przypuszczam,
że zacinając z większej odległości zestawem z żyłką, ryby
mogły być płytko zapięte. Kotwice z przygiętymi zadziorami też
zrobiły swoje.
W kolejny weekend robimy
powtórkę. Niestety ale żadna z ryb nie pokazała się ponownie.
Mając trochę więcej czasu drugi odcinek przedłużamy sobie nieco.
Zwykle o tej porze nie jest to dobry pomysł bo presja tu jest duża,
ale że i tak nic specjalnego się nie dzieje to dajemy sobie jeszcze
te kilkanaście minut. Staję w miejscu gdzie do tej pory miałem co
najwyżej okonie. Na agrafce własnej roboty wobler. Prowadzony
jednostajnie pracuje raczej średnio według mnie, ale kiedyś już
wychodził do niego fajny pstrąg. Za to lekko podszarpywany fajnie
odjeżdża na boki. Kilka rzutów dla zasady. Widzę już wobler w
delikatnym zastoisku z lekkim wstecznym prądem, który się tu
tworzy. Za nim wyskakuje spory pstrąg i uderza. Wszystko dzieje się
może 5 m ode mnie. Na krótkiej lince ryba szaleje przy powierzchni.
Szybka ocena wielkości – 50 ma na pewno. Dziś założyłem szpulę
z plecionką żeby mieć pewność zacięcia. Stoję ok 0,5 m nad
wodą, Przy brzegu jest płytko i do pewniejszego podebrania ryby
lepiej będzie zejść w wodę. Kucam, chcę zrobić krok i ryba się
wypina... Cholera jasna! Te trzy ryby mogły mi już zrobić cały
sezon. Tyle czekałem na kolejną 50-kę!
Po tych dwóch wypadach,
miałem weekend przerwy na zaplanowane już od tygodni nizinne
wędkowanie w gronie znajomych z klubu. Celem były okonie i jazie. O
ile te pierwsze jakoś zwykle udaje się łowić, to jaź dla mnie
jest rybą zagadkową. Nie składało mi się do tej pory nastawiać
konkretnie na te ryby w okresie kiedy najlepiej na nie zapolować.
Wziąłem dwa lekkie kije, żeby nie zmieniać co chwilę przynęt.
Jeden teoretycznie do gumek, drugi na ewentualność łowienia
woblerkami i obrotówkami. Najpierw próbowałem łowić okonie, ale
łowisko okazało się puste. Na upartego w końcu złowiłem z 5
maluchów. Stwierdziłem, że szkoda na nie czasu. Przeniosłem się
na odcinek z szybciej płynącą wodą żeby poszukać jazi. Schodząc
i łowiąc w dół dotarłem do pasa trzcin. Kusiło poprowadzić
przynętę wzdłuż nich. Na tyle ile dałem rady obłowiłem
dostępny fragment. Potem wbiłem się w trzciny szukając jakiejś
dziury skąd można by krótkim kijem podać i poprowadzić przynętę.
Znalazłem taką szerszą przecinkę z ok 3 m długości dywanem
wodnego zielska w płytkiej wodzie niedużego zastoiska. Przy tych
roślinach muszą być ryby. Kilka rzutów herbacianym twisterkiem z
podwójnym ogonkiem bez efektu. Zmieniam na wobler czarny w czerwone
kropki. Wydawało mi się, że za anemicznie pracuje. Zmieniłem na
stary Salmo Hornet 2,5 cm, tonący, złoty z czarnym grzbietem.
Podobno killer na klenie i jazie ale nigdy na niego nic nie złowiłem
;) W drugim czy trzecim rzucie mocne przytrzymanie i na końcu rybka
wywija młynki. Hamulec wyregulowany więc nie miałem obaw.
Podciągnąłem rybę bliżej powierzchni i zobaczyłem szeroki
blado-złoty bok. Leszcz?! Za moment się wyjaśniło. To ładny,
gruby jaź. Zgarniam rybkę w podbierak. Szybkie mierzenie, fotki i
rybka wraca do wody. Mój pierwszy, konkretny jaź – 41 cm!
Rzucam jeszcze kilka razy
i tracę szczęśliwego dzisiaj woblera. Przedzieram się przez
trzciny szukając kolejnej wnęki. Kilkanaście metrów poniżej
poprzedniego jest taka. Miejsca dużo mniej ale da się rzucać. Na
agrafce mała, tonąca Alaska Dorado. Nic się nie dzieje. Zakładam
znów twister-żabkę. Rzut pod drugi brzeg. Prowadzę gumkę dość
płytko i nagle mocne branie. Ryba odjeżdża na hamulcu w dół
rzeki i w kierunku trzcin. Za moment zawraca i odpływa na środek.
Dłuższą chwilę trwa takie przeciąganie liny. Co ją podprowadzę
nieco bliżej to zaraz następuje kolejny odjazd i murowanie. Ryby
nie widzę ale podejrzewam dużego sandacza. Niestety ale w końcu
nie wytrzymuje chyba węzeł przy agrafce (przypon z żyłki 0,16
mm). Ryba uwalnia się do końca nie pokazując. Teraz myślę, że
mógł to być również boleń. Łowię jeszcze w kilku miejscach
ale bez efektu. Zbieramy się powoli do powrotu. Na koniec ognisko i
kiełbaski. Koledzy też jedynie jakieś okonki połowili, jeden
fajnego szczupaka. Jazia nie miał żaden.
Następną pstrągową
wyprawę zaplanowaliśmy z Sebastianem dla odmiany nad mniejszą
rzekę. Piękna, słoneczna i ciepła sobota nie zapowiadała
wietrznego i temperaturowego armagedonu, który zafundował nam
niedzielny poranek. Mimo to wbijamy się w wodery, bierzemy resztę
ekwipunku i ruszamy w kierunku wody. Martwi nas zaparkowany samochód.
Na pewno wędkarz. Pytanie tylko gdzie zaczął łowić, i w którą
stronę idzie. Schodzimy profilaktycznie kilkaset metrów w dół
rzeki. Śladów ludzkich brak. Pewnie od auta skierował się wprost
nad rzekę. Super, czyli jest dla nas szansa. Przeławiamy kawał
wody. 3 godziny systematycznego i dokładnego czesania miejscówek
nie dają efektów. Przypuszczam, że jesteśmy mniej więcej na
wysokości auta. Szybka decyzja – wracamy do auta i zmieniamy
miejsce.
O ile tam była nieco
trącona to tu jest krystalicznie czysta. Idziemy kawałek w górę i
zaczynamy od stałego punktu. Tu jest o wiele lepiej. Dość szybko
są pierwsze kontakty z rybami. Najskuteczniejsze okazują się mocno
pracujące woblery. W znanym mi już dołeczku pod drzewem, w
pierwszym i celnym rzucie, okołowymiarowy pstrąg zaciekle atakuje
wobler. Wypina się tuż przy brzegu i zmyka do siebie. Kolejna już
spięta ryba... Nie wygląda to dobrze. Mijamy kolejne miejscówki.
Tym razem w krótkiej rynnie, która do tej pory nie dawała ryb mam
wyraźne puknięcie w wobler. Poprawiam rzut i widzę oraz czuję
atak ryby. Chwila chlapaniny, jest nieco większy niż poprzedni, ale
także się spina. Seba za to kontynuuje dobrą passę i na wolno
prowadzony pod prąd wobler wyjmuje pięknego, blisko 48 cm pstrąga.
Kończymy bo wiatr w połączeniu z niską temperaturą i trudami
terenu dały się nam we znaki. Znów na tarczy...
W kolejny weekend wracamy
nad rzeczkę we trzech, z Adamem. Pierwotny plan rozpoczęcia u dołu
musimy zrewidować na miejscu, bo w drodze gdzie chcieliśmy stanąć
jest zaparkowany samochód na rejestracji z sąsiedniego województwa.
Zastanawiamy się czy to wędkarz i na wszelki wypadek decydujemy
żeby jechać mocno w górę. Znów pogoda jest przeciw nam. Zimny
porywisty wiatr i zaniesione chmurami niebo. Tydzień temu nie było
w sumie źle z rybami i liczymy, że dziś się to powtórzy.
Uzbrojeni ruszamy w kierunku rzeki. Ustalamy, że się rozdzielimy.
Chłopaki idą daleko w dół brzegiem dolinki i będą łowić pod
prąd wracając w kierunku auta. Ja idę drogą nieco w górę
rzeczki i zamierzam łowić schodząc w dół. Gdzieś tam się w
końcu spotkamy. Jak się okazuje dochodzę do rzeczki w miejscu
gdzie w połowie stycznia skończyliśmy. Woda lekko trącona tym
razem. Postanawiam obłowić kilka miejscówek idąc w górę, a
potem wracać. Na początku często zmieniam przynęty: guma, jig,
wobler, wahadełko. Niby znam rzekę, ale zawsze najpierw próbuję
się wstrzelić z przynętą, którą danego dnia będzie mi się
najwygodniej łowić. Sprawdzam też przy okazji co danego dnia
interesuje ryby, o ile akurat w tym miejscu są i chcą żerować. Po
kilkudziesięciu pustych metrach decyduję wracać i iść w dół.
Stawiam też w końcu na nieduży, 5 cm wobler w ciemnej tonacji i
jedynie w grubszych miejscach zmieniam go na model 7 cm. W końcu
zostaję tylko przy tym większym i tylko wyjątkowo dla odmiany
zakładam obrotówkę. Obławiam dokładnie sporo miejsc gdzie aż
pachnie pstrągiem. Niestety ale nawet żadnego nie płoszę choć
pamiętam, że poprzednio coś tu pływało. Jestem w końcu na
ostatniej prostej przed rozległym trzcinowiskiem. Cholera, wiem co
mnie czeka. Sam nie będę się tędy przedzierał. Narobię tylko
hałasu, zmęczę się, a rzucić nie będzie gdzie. Na drugim brzegu
trzcin jakby mniej. Gdzieś tu przechodziłem już na drugą stronę.
Znajduję to płytsze miejsce i na granicy przelania woderów udaje
się zmienić brzeg. Przechodzę podmokłym łęgiem na skraj drzew i
omijam największe trzcinowisko. W końcu znajduję dogodne przejście
do rzeki i mogę wrócić do akcji. Przede mną kilkanaście metrów
prostki i zakręt w prawo pod kątem prostym. Łowię najpierw na
prostce. Na agrafce 7 cm wobler. Rzucam w dół i powoli, z przerwami
ściągam do siebie. Nie wiem, czy to był 2 czy 5 rzut – nie ważne
– w postawiony w prądzie wobler jest przytrzymanie ale takie
dość miękkie. Bardziej przypomina utknięcie woblera w zielsku.
Zacinam jednak odruchowo i zaczyna się szaleństwo. Na końcu
zestawu kotłuje się duża ryba. Przewala się na powierzchni i nogi
się pode mną uginają. Takiego lorbasa tu nie widziałem. Pstrąg
wybiera linkę z kołowrotka. Nieco dokręcam hamulec ale pstrąg
nadal powoli spływa w dół wybierając centymetr po centymetrze
linkę. Obawiam się że mogę przegrać bo plecionka ciągle szoruje
po suchych trzcinach. Prąd wody jest silny jak na taki siurek. Ryba
nie ma gdzie walczyć więc uparcie prze w dół. Nie dam rady siłowo
go podciągnąć do siebie. Co robić? W tym momencie przypominam
sobie słowa Bartka w podobnej sytuacji z ubiegłego roku: „Idź do
niego!”. Ruszam brzegiem w dół zwijając szybko plecionkę. Mam
rybę ok 2 m od siebie. Wykłada się już na powierzchni. Sięgam po
podbierak i delikatnie zagarniam pstrąga. Jest! W końcu wyjęty
pstrąg i to jaki! Jest niesamowicie gruby i szeroki. Mała głowa z
krótką szczęką, a więc samica. Zapięty pewnie na przedni,
pojedynczy hak w nożyczkach. Szybko robię kilka zdjęć. Przy
mierzeniu pstrąg zaczyna szaleć i ciężko na spokojnie sprawdzić
długość. Jakoś się udaje – 53 cm - „tylko” wyrównana
życiówka. W tych warunkach jednak o wiele cenniejsza. Wkładam rybę
w podbierak i przenoszę do wody. Chwilę daję mu odpocząć w
podbieraku, a następnie wyjmuję i wypuszczam.
Nogi mi się trzęsą i
nadal nie mogę uwierzyć w to co przed chwilą przeżyłem. Wysyłam
chłopakom zdjęcia ale nie ma odzewu. Pewnie są poza zasięgiem
internetu. No nic, niedługo się spotkamy pewnie to się pochwalę.
Trzeba łowić dalej, bo może właśnie się uaktywniły. Kolejne
dziesiątki metrów jednak znów puste. Przede mną płytki,
kamienisty zakręt. Najpierw go obławiam, a następnie przechodzę
na drugi brzeg. Schodzę nieco w dół i między drzewami miga mi
sylwetka ludzka. Okazuje się, że Sebastiana i Adama spotykam
wcześniej niż się spodziewałem. Chłopaki mają po kilka
kontaktów na koncie i fajne ryby wyjęte. Trafiły im się nawet
40-taki. Na moją informację o pięćdziesiątaku Adamowi opada
szczęka, ale nie mogą uwierzyć, że to mój jedyny kontakt z rybą.
Jest dość wcześnie więc decydujemy zjechać z powrotem w dół i
realizować pierwotny plan choć w części. Przy okazji testujemy
nowy wjazd i miejsce parkowania. Jest super. Tu rzeka jest inna,
płynie bardziej leniwie i jest szeroko rozlana. Ryb jednak nie
widać. Dopiero pod koniec pierwszego odcinka Adam ma wyjście, a
nieco wyżej także Sebastian. Idziemy wyżej, ten fragment znamy
bardzo dobrze. Łowimy dość szybko i mocniej przykładamy się
jedynie do miejsc gdzie wcześniej mieliśmy już ryby. Najpierw
rybkę pod 40 cm wyjmuje Sebastian. Potem ja mam kontakt. Pstrąg dwa
razy uderza w wobler trzymany w nurcie przed zwałką. Płoszę go
chyba i chowa się pod konary. Schodzę lekko w dół i rybka znów
wychodzi do przynęty, tym razem wahadełka. Nie udaje się jej
zaciąć. Sporo wyżej koło woblera znów miga szeroki, jasny bok
pstrąga. Ryba nie atakuje i nie powtarza wyjścia w kolejnych
rzutach. Obrotówkę również ignoruje. Zapinam jiga. Powoli
sprowadzam go w dół redukując jedynie luz linki. Jest wyjście, ale
ryba jedynie delikatnie skubie za ogonek i przy próbie zacięcia
wyrywam jej jiga z pyska. Następny kontakt ma Adam i wyjmuje ładnego
pstrąga blisko 42 cm. Ostatnie słowo należy do Sebastiana –
grubiutki pstrąg robi sporo zamieszania na powierzchni wody. Aż
trudno uwierzyć, że ma „tylko” 35 cm. Jest tak nabity, że
wygląda na większego.
Idziemy jeszcze 100 czy
200 m ale nasz czas się kończy i trzeba wracać. Emocji na dziś aż
nadto. Takie dni pamięta się długo.
Komentarze
Prześlij komentarz