Pstrągowe porażki i światełko w tunelu









Prześladował mnie ostatnio jakiś pech... Trzy wyjazdy na pstrągi, 7 ryb na kiju i ani jedna wyjęta. Zaczęło się tak ciekawie. Zajeżdżamy z Sebastianem nad wodę na spokojnie, wyspani, bez zrywania się skoro świt. O tej porze roku nie ma pośpiechu, choć dzień zapowiada się słoneczny. W tym roku jeszcze tego odcinka nie obławiałem, za to Sebastian miał tu już konkretnego kabana. Mijamy fragment szybkiej wody. Na końcówce zwolnienia staję na kilka rozgrzewających rzutów. Stan wody normalny, czysta. Przy tym słońcu ryby mogą być ostrożne. Kolejne miejsce niewygodne do obłowienia z brzegu z powodu niskich gałęzi. Wygląda jednak obiecująco więc postanawiam spróbować. Po lewej, w dół rzeki wielka, pochylona gałąź wierzby dotyka powierzchni wody. Jest płytko ale na skraju patyków może czaić się jakiś wymiarek. Po prawej natomiast leży spory pień, woda wygląda na dość głęboką, pewnie ok 1,5-1,8 m. Główny nurt idzie środkiem i bliżej drugiego brzegu. Przy moim jest teraz dość płytko i spokojnie te 4-5 m mogę wejść w wodę nawet w woderach. Obłowiłem wachlarzem dostępny obszar wody ale bez efektu. Zmieniłem wobler Salmo Executor 5 cm na rozmiar większy – 7 cm - w kolorze pstrąga i postanowiłem jeszcze kilka razy rzucić. W drugim rzucie pod prąd, po kilku metrach prowadzenia przynęty mam uderzenie. Zacięcie i czuję fajną rybę na kiju. Bez problemów podprowadzam pstrąga bliżej. Przewala się na powierzchni i oceniam go na ok 50 cm. Pstrąg na płytszej wodzie zaczyna nieco szaleć. Nie chcąc żeby zaczął skakać opuszczam kij równolegle do powierzchni wody i w tym momencie z kolejnym szarpnięciem ryba się wypina. Wobler wyskakuje z pyska jak z procy... Pięknie się zaczyna... Rzucam jeszcze kilka razy w nikłej nadziei, że powtórzy atak i tracę wobler w zaczepie. Wiążę gumę, pierwszy rzut i trafiam w tę samą zawadę. Rwę kolejną przynętę. Koniec z kuszeniem losu. Idę dalej. Kolejne kilka miejsc na pusto. Staję w dość ciekawym, ale raczej letnim miejscem. Nie liczę tu na rybę o tej porze roku, a jeśli już to najwyżej na 40-taka. Po lewej mam jakiś suchy, rozłożysty krzak którego gałęzie wchodzą na wodę. Po prawej w wodzie zwałka. Wzdłuż niej ciągnie się główna struga nurtu. Płynie szybko i widać, że dno mocno nierówne. Pod nogami mam plątaninę leżących w wodzie konarów. Gdybym jakiś cudem miał tu rybę to ciężko było by ją wyjąć moim krótkim podbierakiem. Pozostaje lądowanie „na klatę”.
Kilka rzutów woblerem na początek. Ciężko go dobrze zaprezentować i łatwo tu o zaczep. Zakładam jeden z moich przegubowych jigów z zonkerem. Pięknie to faluje w wodzie. Rzucam kilkanaście razy na początek wlewu i pozwalam mu spływać z prądem kontrolując jedynie napięcie żyłki. Próbuję różnych głębokości prowadzenia. W pewnej chwili wyraźne zatrzymanie. Zacinam odruchowo i widzę jak wielki pstrąg spływa w dół rzeki. Hamulec zaczyna grać. Ryba schodzi poniżej suchych gałęzi krzaka. Jeśli się tam zapląta to pozamiatane. Seba widząc co się dzieje rusza w moją stronę. Przykręcam hamulec i siłowo próbuję rybę podciągnąć bliżej siebie by minąć krzak. Niestety po drodze żyłka się gdzieś blokuje w gałęziach. Sytuacja patowa, ja nie mogę pstraga podciągnąć bliżej, ryba na krótkim dyszlu szamocze się przy gałęziach. Jest wielki, lekko 55+. Gdyby udało się go wyjąć to jak nic nowa życiówka. Niestety...spina się, a jig wyskakuje z gałęzi. Później na spokojnie marnie oceniam swoje szanse w starciu z pstrągiem w takich warunkach. Pomógł by dłuższy i mocniejszy kij oraz podbierak z długą rączką. Jedną porażkę mogłem przyjąć, druga już mnie mocno podłamała choć wiem, że tu zrobiłem raczej wszystko jak trzeba. Idziemy jeszcze ze 300 m w górę ale schodzący w dół wędkarz studzi nasz zapał. Nie będziemy po nim poprawiać. Powrót do auta i przejazd na wcześniej zaplanowany odcinek rezerwowy. Schodzimy sobie nieco w dół i łowimy w górę rzeki wracając do auta. Wchodzę w swoją dziurę pod gałęziami. Stan wody pozwala spokojnie stać w wodzie przy leżącym pniu. Ciężko się rzuca z wiszącymi nad głową gałęziami, ale tu zawsze jest szansa na kontakt z dyżurnym kropkiem. Na agrafce 6,5 cm Dorado Stick. Zaczynam od rzutów w górę stopniowo przesuwając cel w dół rzeki. Po jednym z kolejnych rzutów pod drugi brzeg jak tylko wobler wystartował uderzenie. Przez kilka sekund mam rybę na kiju ale niestety i ta się spina nawet nie pozwalając się zobaczyć. Wymiar raczej miał. Seba w tym czasie wyjmuje z jednego miejsca dwa miarowe pstrągi. Powoli zbliżamy się do parkingu. Ostatnie miejsce. W poprzednich latach dało mi dwa pstrągi pod 40. Rzucam daleko w górę pod drugi brzeg i prowadzę skosem do siebie. Jeden z kolejnych rzutów i strzał. Ryba już z tych waleczniejszych ale daje się podholować pod brzeg. Na oko +/- 40. Mam go ok 4 m od siebie. Zapięty dobrze. Choć taki na osłodę tego pełnego emocji dnia... Sięgam po podbierak o te 2-3 sek za wcześnie. Chwila luzu przez tę nonszalancję i rybka oczywiście się spina i odpływa do swojej kryjówki...
Przy pierwszej i ostatniej rybie zrobiłem ewidentne błędy. Dodatkowo przypuszczam, że zacinając z większej odległości zestawem z żyłką, ryby mogły być płytko zapięte. Kotwice z przygiętymi zadziorami też zrobiły swoje.

W kolejny weekend robimy powtórkę. Niestety ale żadna z ryb nie pokazała się ponownie. Mając trochę więcej czasu drugi odcinek przedłużamy sobie nieco. Zwykle o tej porze nie jest to dobry pomysł bo presja tu jest duża, ale że i tak nic specjalnego się nie dzieje to dajemy sobie jeszcze te kilkanaście minut. Staję w miejscu gdzie do tej pory miałem co najwyżej okonie. Na agrafce własnej roboty wobler. Prowadzony jednostajnie pracuje raczej średnio według mnie, ale kiedyś już wychodził do niego fajny pstrąg. Za to lekko podszarpywany fajnie odjeżdża na boki. Kilka rzutów dla zasady. Widzę już wobler w delikatnym zastoisku z lekkim wstecznym prądem, który się tu tworzy. Za nim wyskakuje spory pstrąg i uderza. Wszystko dzieje się może 5 m ode mnie. Na krótkiej lince ryba szaleje przy powierzchni. Szybka ocena wielkości – 50 ma na pewno. Dziś założyłem szpulę z plecionką żeby mieć pewność zacięcia. Stoję ok 0,5 m nad wodą, Przy brzegu jest płytko i do pewniejszego podebrania ryby lepiej będzie zejść w wodę. Kucam, chcę zrobić krok i ryba się wypina... Cholera jasna! Te trzy ryby mogły mi już zrobić cały sezon. Tyle czekałem na kolejną 50-kę!


Po tych dwóch wypadach, miałem weekend przerwy na zaplanowane już od tygodni nizinne wędkowanie w gronie znajomych z klubu. Celem były okonie i jazie. O ile te pierwsze jakoś zwykle udaje się łowić, to jaź dla mnie jest rybą zagadkową. Nie składało mi się do tej pory nastawiać konkretnie na te ryby w okresie kiedy najlepiej na nie zapolować. Wziąłem dwa lekkie kije, żeby nie zmieniać co chwilę przynęt. Jeden teoretycznie do gumek, drugi na ewentualność łowienia woblerkami i obrotówkami. Najpierw próbowałem łowić okonie, ale łowisko okazało się puste. Na upartego w końcu złowiłem z 5 maluchów. Stwierdziłem, że szkoda na nie czasu. Przeniosłem się na odcinek z szybciej płynącą wodą żeby poszukać jazi. Schodząc i łowiąc w dół dotarłem do pasa trzcin. Kusiło poprowadzić przynętę wzdłuż nich. Na tyle ile dałem rady obłowiłem dostępny fragment. Potem wbiłem się w trzciny szukając jakiejś dziury skąd można by krótkim kijem podać i poprowadzić przynętę. Znalazłem taką szerszą przecinkę z ok 3 m długości dywanem wodnego zielska w płytkiej wodzie niedużego zastoiska. Przy tych roślinach muszą być ryby. Kilka rzutów herbacianym twisterkiem z podwójnym ogonkiem bez efektu. Zmieniam na wobler czarny w czerwone kropki. Wydawało mi się, że za anemicznie pracuje. Zmieniłem na stary Salmo Hornet 2,5 cm, tonący, złoty z czarnym grzbietem. Podobno killer na klenie i jazie ale nigdy na niego nic nie złowiłem ;) W drugim czy trzecim rzucie mocne przytrzymanie i na końcu rybka wywija młynki. Hamulec wyregulowany więc nie miałem obaw. Podciągnąłem rybę bliżej powierzchni i zobaczyłem szeroki blado-złoty bok. Leszcz?! Za moment się wyjaśniło. To ładny, gruby jaź. Zgarniam rybkę w podbierak. Szybkie mierzenie, fotki i rybka wraca do wody. Mój pierwszy, konkretny jaź – 41 cm!




Rzucam jeszcze kilka razy i tracę szczęśliwego dzisiaj woblera. Przedzieram się przez trzciny szukając kolejnej wnęki. Kilkanaście metrów poniżej poprzedniego jest taka. Miejsca dużo mniej ale da się rzucać. Na agrafce mała, tonąca Alaska Dorado. Nic się nie dzieje. Zakładam znów twister-żabkę. Rzut pod drugi brzeg. Prowadzę gumkę dość płytko i nagle mocne branie. Ryba odjeżdża na hamulcu w dół rzeki i w kierunku trzcin. Za moment zawraca i odpływa na środek. Dłuższą chwilę trwa takie przeciąganie liny. Co ją podprowadzę nieco bliżej to zaraz następuje kolejny odjazd i murowanie. Ryby nie widzę ale podejrzewam dużego sandacza. Niestety ale w końcu nie wytrzymuje chyba węzeł przy agrafce (przypon z żyłki 0,16 mm). Ryba uwalnia się do końca nie pokazując. Teraz myślę, że mógł to być również boleń. Łowię jeszcze w kilku miejscach ale bez efektu. Zbieramy się powoli do powrotu. Na koniec ognisko i kiełbaski. Koledzy też jedynie jakieś okonki połowili, jeden fajnego szczupaka. Jazia nie miał żaden.


Następną pstrągową wyprawę zaplanowaliśmy z Sebastianem dla odmiany nad mniejszą rzekę. Piękna, słoneczna i ciepła sobota nie zapowiadała wietrznego i temperaturowego armagedonu, który zafundował nam niedzielny poranek. Mimo to wbijamy się w wodery, bierzemy resztę ekwipunku i ruszamy w kierunku wody. Martwi nas zaparkowany samochód. Na pewno wędkarz. Pytanie tylko gdzie zaczął łowić, i w którą stronę idzie. Schodzimy profilaktycznie kilkaset metrów w dół rzeki. Śladów ludzkich brak. Pewnie od auta skierował się wprost nad rzekę. Super, czyli jest dla nas szansa. Przeławiamy kawał wody. 3 godziny systematycznego i dokładnego czesania miejscówek nie dają efektów. Przypuszczam, że jesteśmy mniej więcej na wysokości auta. Szybka decyzja – wracamy do auta i zmieniamy miejsce.
O ile tam była nieco trącona to tu jest krystalicznie czysta. Idziemy kawałek w górę i zaczynamy od stałego punktu. Tu jest o wiele lepiej. Dość szybko są pierwsze kontakty z rybami. Najskuteczniejsze okazują się mocno pracujące woblery. W znanym mi już dołeczku pod drzewem, w pierwszym i celnym rzucie, okołowymiarowy pstrąg zaciekle atakuje wobler. Wypina się tuż przy brzegu i zmyka do siebie. Kolejna już spięta ryba... Nie wygląda to dobrze. Mijamy kolejne miejscówki. Tym razem w krótkiej rynnie, która do tej pory nie dawała ryb mam wyraźne puknięcie w wobler. Poprawiam rzut i widzę oraz czuję atak ryby. Chwila chlapaniny, jest nieco większy niż poprzedni, ale także się spina. Seba za to kontynuuje dobrą passę i na wolno prowadzony pod prąd wobler wyjmuje pięknego, blisko 48 cm pstrąga. Kończymy bo wiatr w połączeniu z niską temperaturą i trudami terenu dały się nam we znaki. Znów na tarczy...


W kolejny weekend wracamy nad rzeczkę we trzech, z Adamem. Pierwotny plan rozpoczęcia u dołu musimy zrewidować na miejscu, bo w drodze gdzie chcieliśmy stanąć jest zaparkowany samochód na rejestracji z sąsiedniego województwa. Zastanawiamy się czy to wędkarz i na wszelki wypadek decydujemy żeby jechać mocno w górę. Znów pogoda jest przeciw nam. Zimny porywisty wiatr i zaniesione chmurami niebo. Tydzień temu nie było w sumie źle z rybami i liczymy, że dziś się to powtórzy. Uzbrojeni ruszamy w kierunku rzeki. Ustalamy, że się rozdzielimy. Chłopaki idą daleko w dół brzegiem dolinki i będą łowić pod prąd wracając w kierunku auta. Ja idę drogą nieco w górę rzeczki i zamierzam łowić schodząc w dół. Gdzieś tam się w końcu spotkamy. Jak się okazuje dochodzę do rzeczki w miejscu gdzie w połowie stycznia skończyliśmy. Woda lekko trącona tym razem. Postanawiam obłowić kilka miejscówek idąc w górę, a potem wracać. Na początku często zmieniam przynęty: guma, jig, wobler, wahadełko. Niby znam rzekę, ale zawsze najpierw próbuję się wstrzelić z przynętą, którą danego dnia będzie mi się najwygodniej łowić. Sprawdzam też przy okazji co danego dnia interesuje ryby, o ile akurat w tym miejscu są i chcą żerować. Po kilkudziesięciu pustych metrach decyduję wracać i iść w dół. Stawiam też w końcu na nieduży, 5 cm wobler w ciemnej tonacji i jedynie w grubszych miejscach zmieniam go na model 7 cm. W końcu zostaję tylko przy tym większym i tylko wyjątkowo dla odmiany zakładam obrotówkę. Obławiam dokładnie sporo miejsc gdzie aż pachnie pstrągiem. Niestety ale nawet żadnego nie płoszę choć pamiętam, że poprzednio coś tu pływało. Jestem w końcu na ostatniej prostej przed rozległym trzcinowiskiem. Cholera, wiem co mnie czeka. Sam nie będę się tędy przedzierał. Narobię tylko hałasu, zmęczę się, a rzucić nie będzie gdzie. Na drugim brzegu trzcin jakby mniej. Gdzieś tu przechodziłem już na drugą stronę. Znajduję to płytsze miejsce i na granicy przelania woderów udaje się zmienić brzeg. Przechodzę podmokłym łęgiem na skraj drzew i omijam największe trzcinowisko. W końcu znajduję dogodne przejście do rzeki i mogę wrócić do akcji. Przede mną kilkanaście metrów prostki i zakręt w prawo pod kątem prostym. Łowię najpierw na prostce. Na agrafce 7 cm wobler. Rzucam w dół i powoli, z przerwami ściągam do siebie. Nie wiem, czy to był 2 czy 5 rzut – nie ważne – w postawiony w prądzie wobler jest przytrzymanie ale takie dość miękkie. Bardziej przypomina utknięcie woblera w zielsku. Zacinam jednak odruchowo i zaczyna się szaleństwo. Na końcu zestawu kotłuje się duża ryba. Przewala się na powierzchni i nogi się pode mną uginają. Takiego lorbasa tu nie widziałem. Pstrąg wybiera linkę z kołowrotka. Nieco dokręcam hamulec ale pstrąg nadal powoli spływa w dół wybierając centymetr po centymetrze linkę. Obawiam się że mogę przegrać bo plecionka ciągle szoruje po suchych trzcinach. Prąd wody jest silny jak na taki siurek. Ryba nie ma gdzie walczyć więc uparcie prze w dół. Nie dam rady siłowo go podciągnąć do siebie. Co robić? W tym momencie przypominam sobie słowa Bartka w podobnej sytuacji z ubiegłego roku: „Idź do niego!”. Ruszam brzegiem w dół zwijając szybko plecionkę. Mam rybę ok 2 m od siebie. Wykłada się już na powierzchni. Sięgam po podbierak i delikatnie zagarniam pstrąga. Jest! W końcu wyjęty pstrąg i to jaki! Jest niesamowicie gruby i szeroki. Mała głowa z krótką szczęką, a więc samica. Zapięty pewnie na przedni, pojedynczy hak w nożyczkach. Szybko robię kilka zdjęć. Przy mierzeniu pstrąg zaczyna szaleć i ciężko na spokojnie sprawdzić długość. Jakoś się udaje – 53 cm - „tylko” wyrównana życiówka. W tych warunkach jednak o wiele cenniejsza. Wkładam rybę w podbierak i przenoszę do wody. Chwilę daję mu odpocząć w podbieraku, a następnie wyjmuję i wypuszczam.






Nogi mi się trzęsą i nadal nie mogę uwierzyć w to co przed chwilą przeżyłem. Wysyłam chłopakom zdjęcia ale nie ma odzewu. Pewnie są poza zasięgiem internetu. No nic, niedługo się spotkamy pewnie to się pochwalę. Trzeba łowić dalej, bo może właśnie się uaktywniły. Kolejne dziesiątki metrów jednak znów puste. Przede mną płytki, kamienisty zakręt. Najpierw go obławiam, a następnie przechodzę na drugi brzeg. Schodzę nieco w dół i między drzewami miga mi sylwetka ludzka. Okazuje się, że Sebastiana i Adama spotykam wcześniej niż się spodziewałem. Chłopaki mają po kilka kontaktów na koncie i fajne ryby wyjęte. Trafiły im się nawet 40-taki. Na moją informację o pięćdziesiątaku Adamowi opada szczęka, ale nie mogą uwierzyć, że to mój jedyny kontakt z rybą. Jest dość wcześnie więc decydujemy zjechać z powrotem w dół i realizować pierwotny plan choć w części. Przy okazji testujemy nowy wjazd i miejsce parkowania. Jest super. Tu rzeka jest inna, płynie bardziej leniwie i jest szeroko rozlana. Ryb jednak nie widać. Dopiero pod koniec pierwszego odcinka Adam ma wyjście, a nieco wyżej także Sebastian. Idziemy wyżej, ten fragment znamy bardzo dobrze. Łowimy dość szybko i mocniej przykładamy się jedynie do miejsc gdzie wcześniej mieliśmy już ryby. Najpierw rybkę pod 40 cm wyjmuje Sebastian. Potem ja mam kontakt. Pstrąg dwa razy uderza w wobler trzymany w nurcie przed zwałką. Płoszę go chyba i chowa się pod konary. Schodzę lekko w dół i rybka znów wychodzi do przynęty, tym razem wahadełka. Nie udaje się jej zaciąć. Sporo wyżej koło woblera znów miga szeroki, jasny bok pstrąga. Ryba nie atakuje i nie powtarza wyjścia w kolejnych rzutach. Obrotówkę również ignoruje. Zapinam jiga. Powoli sprowadzam go w dół redukując jedynie luz linki. Jest wyjście, ale ryba jedynie delikatnie skubie za ogonek i przy próbie zacięcia wyrywam jej jiga z pyska. Następny kontakt ma Adam i wyjmuje ładnego pstrąga blisko 42 cm. Ostatnie słowo należy do Sebastiana – grubiutki pstrąg robi sporo zamieszania na powierzchni wody. Aż trudno uwierzyć, że ma „tylko” 35 cm. Jest tak nabity, że wygląda na większego.
Idziemy jeszcze 100 czy 200 m ale nasz czas się kończy i trzeba wracać. Emocji na dziś aż nadto. Takie dni pamięta się długo.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

I znów kropki... :)

Sezon pstrągowy - małe podsumowanie

Marcowo - pstrągowo